czwartek, 23 marca 2017

Jogurt truskawkowy bez laktozy

Posted by Zosia on 13:27 with No comments
Problem z nietolerancją laktozy ma wg wikipedii już 70% osób dorosłych, w Polsce do 25%. Niestety od jakichś sześciu miesięcy problem ten dotyczy również i mnie. Zazwyczaj kupowałam zamienniki bez laktozy, jednak ze względu na stan operacyjny musiałam przejść na dietę płynną, więc pojawiły się u mnie zwykłe owocowe jogurty pitne, typu np. Bakoma.


środa, 16 listopada 2016

#6 Mus czekoladowy z tofu

Posted by Zosia on 08:46 with 2 comments
Dosyć dawno nie napisałam tu nic, ale miałam taką długą chwilę zwątpienia, zastanowienia itd., no ale już wracam. 


Dzisiaj przepis na coś czekoladowego i jednocześnie w miarę zdrowego ;-)

niedziela, 16 października 2016

#5 Koktajl gruszkowy z cynamonem

Posted by Zosia on 13:54 with No comments
Osobiście kocham gruszki ponad życie, są to moje ulubione owoce, które lubię chyba w każdej postaci (aczkolwiek najbardziej same ;-)). 

Będąc już po kolacji zachciało mi się jeszcze czegoś dobrego, więc szybko sprawdziłam, co ciekawego mam w kuchni i tak oto powstał w ekspresowym tempie ten koktajl.


piątek, 14 października 2016

#4 Lepione pierogi z serem na słodko

Posted by Zosia on 07:19 with 1 comment
Swój pierwszy raz z pierogami na słodko miałam w sierpniu tego roku na wakacjach nad polskim morzem, gdzie przez całe 8 dni pobytu dzień w dzień zajadałam się nimi na obiad w typowej, domowej restauracji. Tak bardzo mi zasmakowały, że po powrocie do domu zaczęłam szukać ich na półkach sklepowych, ale niestety - nawet w połowie nie są tak dobre, jak te samodzielnie robione. 

Od dłuższego czasu przymierzałam się do zrobienia ich, aczkolwiek nigdy nie miałam styczności z robieniem pierogów (nie licząc obserwowania, gdy babcia robiła, gdy ja sama miałam z 5 lat), dlatego trochę się tego obawiałam.. Aczkolwiek nie było aż tak źle, coś tam się udało skleić :D 


#3 Placuszki z serka wiejskiego

Posted by Zosia on 02:17 with 1 comment
Dzisiaj przedstawię Wam pierwszy przepis, którym chciałabym się podzielić, a mianowicie sposób na przepyszne placuszki z serka wiejskiego :)

Z przepisu wychodzą 4 + 1 wypierdek, który zobaczycie na zdjęciu :D


czwartek, 13 października 2016

#2 Jak zauważyć samemu problem?

Posted by Zosia on 11:20 with No comments
Ogólnie chciałam uściślić, że ten blog będzie o ogólnej walce z moim zaburzeniem, że będą tu przepisy, różne przemyślenia, a także zupełnie nietematyczne posty np. na temat koncertów, na które uwielbiam jeździć :)

W tym poście chciałabym opisać, jak właściwie dostrzegłam problem. Mój problem. To oczywiste, że o wiele łatwiej znaleźć wady drugiej osoby, niż swoje. Szczególnie się to sprawdza w momencie, gdy próbujemy osiągnąć jakiś konkretny cel. Wydaje nam się wtedy, że wszystko co robimy jest słuszne i prawidłowe, nie potrafimy dojrzeć tego, że znacznie zboczyliśmy z tej poprawnej drogi.

Pierwszym elementem, który powoli zaczynał otwierać mi oczy były słowa innych.
''Jesteś już za chuda'', ''nie chudnij więcej'', ''zaczynasz źle wyglądać''. Oczywiście z początku to było dla mnie tylko głupie gadanie, bez żadnych podstaw. Wydawało mi się, że te słowa to czysta abstrakcja, że być może mi zazdroszczą i dlatego chcą mnie zdołować tymi słowami.

Drugim elementem było przeczytanie masy artykułów w Internecie. Sięgnęłam również po pewną książkę, którą gorąco polecam każdemu, nawet jeśli nie mierzy się z tym problemem, gdyż sądzę, że po prostu warto to przeczytać, na pewno ta lektura daje dużo do myślenia. Przeczytanie jej zajęło mi jeden dzień, miała coś koło 100 stron, już nie pamiętam dokładnie. Chodzi mi o książkę ''W sidłach anoreksji'' autorstwa Heidi Hassenmüller. Przyznam, że po skończeniu książki zmroziło mnie. Bo miałam wrażenie, że czytam opisy swoich dni..

W szczególności poruszyła mnie ta lista, której zrobiłam sobie nawet zdjęcie:



Trzecim i już ostatnim elementem były własne obserwacje. Zauważyłam wystające kości biodrowe, barki, obojczyki, żebra.. Dostrzegłam to, że moje nogi z pięknie umięśnionych nóg zamieniły się w dwa ledwo trzymające się patyki. Zaczęłam odczuwać osłabienie, ogólny brak energii, niechęć, brak motywacji do wszystkiego. Zdałam sobie sprawę z tego, że zrobiłam się strasznie nerwowa i impulsywna, wręcz wredna dla najbliższych mi osób, co nigdy nie miało u mnie miejsca, gdyż moja natura jest zupełnie inna.


Tak jak napisałam na początku - bardzo ciężko dostrzec własny problem. Mi zajęło trochę czasu, nim zareagowałam na wszystkie te przesłanki. Niestety nie każda dziewczyna chce, nie każda potrafi. Ale przede wszystkim nie możemy się bać prosić o pomoc. Nie możemy się bać reakcji. Ja się otworzyłam na pomoc i nie żałuję, bo automatycznie jestem szczęśliwsza o te 50% ;))

I tutaj taka rada, które próbują pomóc. Krzykiem i krytykowaniem nic nie zdziałacie, więc się wstrzymajcie, bo efekty Waszych działań będą wręcz przeciwne do spodziewanych.

A w następnym poście postaram się dać już jakiś przepis :-)) Tak więc do następnego. 

środa, 12 października 2016

#1 Od czegoś trzeba zacząć

Posted by Zosia on 14:08 with 4 comments
Hej :)

Jest to mój pierwszy post na tym blogu, aczkolwiek doświadczenie w blogowaniu jakieś posiadam. Strona absolutnie nie powstała pod wpływem impulsu, bowiem dosyć długo zastanawiałam się nad tym, czy założenie tego bloga ma jakikolwiek sens, czy nie będę pisać do duchów itd. Ostatecznie doszłam do wniosku, że kto nie ryzykuje, ten nie je tortu.. no w moim przypadku nawet mimo ryzyka nie jem ;-)

To może coś nie coś o mnie.

Jestem Zosia, mam dopiero 17 lat i uważam, że jak na swój wiek jestem naprawdę ambitna. Nie, nie interesuję się modą, muzyką (hmm, mam określoną grupę wykonawców, których lubię słuchać) i makijażem. Pasjonuje mnie głównie fotografia tego, co nieznane i tematy kryminalne - morderstwa, polska mafia, policja. Sama w przyszłości chciałabym pracować w pionie kryminalnym, a po liceum, do którego obecnie uczęszczam, planuję wybrać się na kryminologię. 

Gotowanie. Czyli to, z czym między innymi związany jest ten blog. Kiedyś gotowano mi - wiadomo, mama, babcie itd., obecnie nie lubię jeść tego, czego nie zrobiłam sobie sama. Niegdyś nie lubiłam gotować, oczyma wyobraźni wydawało mi się to męczące, a teraz? Szukam i wynajduję masę nowych przepisów, tylko czasu na realizację brakuje ;-)

O co chodzi z adresem i tytułem bloga? Myślę, że jest to chyba najważniejsza informacja z tego postu.

Gdyby ktoś mnie zapytał, co robiłam dokładnie rok temu o tej porze, to oczywiście nie byłabym w stanie odpowiedzieć, ale jedno byłoby dla mnie pewne - na pewno jadłam dużo i bardzo niezdrowo. Ale czy wtedy to miało dla mnie znaczenie? Absolutnie nie. Uwielbiałam, a nawet kochałam jeść. Im mniej zdrowe, tym lepiej. Chipsy, pizza, frytki, pepsi, Mc Donald, KFC? Zawsze! Słowo ''umiar'' było dla mnie zwykłą abstrakcją. Nie obchodziła mnie moja waga, mój wygląd raczej też nie (chociaż np. wstydziłam się przebierać przy dziewczynach z klasy na wf), najważniejsze było to, aby dobrze zjeść. 

Więc jakim cudem to się zmieniło? 

Sama regularnie zadaję sobie to pytanie. W październiku 2015 moja waga wynosiła +/- 62 kg przy 163 cm wzrostu. Wtedy jakoś mi to nie przeszkadzało, ale dzisiaj na samą myśl się wzdrygam. Gdzieś do grudnia same z siebie spadło 4 kg. Nie robiłam nic, nie ograniczyłam nic, ale jednak było i nie ma. Pod koniec stycznia przeszłam operację, po której schudłam 2 kg w ciągu tygodnia. Przez miesiąc byłam na diecie płynnej. Ostatecznie zeszły mi 4 kg. Byłam zadowolona z siebie, cieszyłam się z tego, mimo iż nigdy mi na tym nie zależało. Pomyślałam sobie wtedy, że skoro już 4 kg straciłam, to szkoda, aby to zaprzepaszczać i postanowiłam zrzucić jeszcze trochę. 

Miałam zerową wiedzę w tym temacie. Nie wiedziałam nic o kaloriach, o tym jak należy jeść, aby schudnąć, więc jadłam co chciałam. Ograniczyłam głównie fast foody, bez których życia sobie nie wyobrażałam, aczkolwiek nie ukrywam, że i tak dosyć często pojawiały się nadal w moich rękach. 

7 marca po raz pierwszy poszłam biegać. Zrobiłam wtedy coś około 4 km i do dzisiaj pamiętam jaka zmachana, zalana potem wróciłam do domu. Co prawda z tych 4 km dosyć dużo przeszłam, no ale od razu maratonu się przebiec nie da :-)) Zaledwie miesiąc potem, bo 9 kwietnia, zrobiłam 12 km. Byłam z siebie ogromnie dumna. Ale niestety.. jadłam nierównomiernie do wysiłku. Chciałam ruszać się jak najwięcej, a przy tym jeść jak najmniej, ponieważ wydawało mi się to szybkim sposobem na schudnięcie. Ważyłam w tamtym momencie 53 kg, co utrzymywało mi się przez ponad miesiąc. 
Maj leciał mi powoli, jeśli chodzi o utratę wagi, ale czerwiec rozpoczął się grubym wejściem. Nagle z 53 kg zrobiło się 48. Ja oczywiście dumna z siebie, że super, że byle tak dalej, obrałam sobie za cel 45 kg, no bo co to takiego? W sumie zamiast spaść do 45, wzrosłam do 50, co utrzymywało mi się mniej więcej do końcówki lipca. Pod koniec lipca udało mi się ponownie zejść do tych 48 kg, potem poszło gładko. 47, 46 i w końcu wyczekiwane 45. 
Nie dostrzegałam tego, że kości biodrowe wystają tak, że każdy kto spojrzy na moje spodnie je widzi. Nie przeszkadzało mi to, że mogłam sobie policzyć żebra, że obojczyki postanowiły już na stałe się wynurzyć spod skóry, a barki wystają przy każdym małym ruchu ręką. Miesiączka? Zapomniałam już co to. 

BO NAJWAŻNIEJSZE BYŁO TO, ŻE CYFERKI LECĄ W DÓŁ.

Zaczęłam stosować drastyczną ''dietę''. 1000 kcal? Za dużo. 900? Za dużo. 800? No powiedzmy, ale może by tak 700? Idealnie. Oczywiście równomiernie do obniżania kalorii, wzrastał mój wysiłek fizyczny. Płakałam, gdy waga wzrastała nawet o 0,1. Dobiłam do 44 kg. Wyglądałam i w sumie nadal wyglądam jak wrak. Silną wolą dobiłam do 45,5 kg, aczkolwiek zdaję sobie sprawę z tego, że to woda, która i tak zejdzie. I uwierzcie mi, że ta silna wola, której potrzebujemy, gdy chcemy podjadać jest niczym, w porównaniu do tego, aby zmusić się do jedzenia.

Otworzyłam się na pedagoga. Obecnie przede mną bardzo długa i ciężka droga. Waga została schowana, mam układ, że ważona jestem co 2 tygodnie. Dzięki temu, że nie mam już w domu tej wyroczni, która pokazuje raz mniejsze, raz większe liczby, jestem spokojniejsza. 

Własną silną wolą zjadam dziennie po 1800 kcal. Wiem, że minie dużo czasu, zanim zacznę to robić bez stresu. Wiem, że nie powinnam się o nic martwić, bo mam przynajmniej 4 kg do przytycia. Ale mimo wszystko..

A ja po prostu chciałam być chudsza i fit. A stałam się nieszczęśliwa, bo każdy dzień to była walka. Walka o to, by się nie złamać i zjeść jak najmniej.

Morał? Nasuwa się sam.